Czasami tak bywa, że głowę człowiekowi zaprząta jakiś bohater książki, filmu czy też gry. I ze mną tak się stało. Od czasu gdy zacząłem grać w Mass Effect 2 spokoju nie daje mi jedna rzecz – Ashley Williams żyje.
Nie chodzi o sam fakt, ale o to, że historię z jedynki pamiętam inaczej. Gdy kończyłem pierwszą część gry moim wyborem było by Ashley zginęła. Oczywiście z faktem tym borykałem się kilka ładnych dni, ale później mi przeszło. Grałem prawdziwym skurwielem i miałem ochotę na Liarę T’soni. Okazało się jednak, że to nie ona mnie kręciła, a właśnie sama Ash. Tak czy siak, grę skończyłem, odinstalowałem i oczyściłem system z pozostałości. Nie wiedziałem tylko, że kilka tygodni później dostanę w prezencie część drugą.
Sama gra nie zna moich wyborów, bo nie zaimportowałem zapisu gry. Bywa. Ale moja Ashley zginęła, a ta w dwójce żyje. I nie wierzę by Cerberus ją wskrzesił jak mnie. Mowy nie ma. Sam fakt takich rozbieżności historii, znanej przeze mnie, jak i tej przedstawianej mi w grze nie pozwalał mi spokojnie cieszyć się rozgrywką. Oczywiście mogłem to sobie tłumaczyć tym, że coś mi w pamięci szwankuje po odbudowie, ale to było grubymi nićmi szyte. Jeśli dodać do tego jak przeżywałem śmierć Ashley rada była tylko jedna – przeszedłem Mass Effect 1 jeszcze raz. Teraz wszystko mi się zgadza i pasuje, a Ashley Williams zajmuje u mnie miejsce numer jeden, nawet przed Larą Croft.