O sadze Mass Effect powiedziano już wiele. Z całą pewnością zasłużyła sobie na to. Jest to seria wybitna, to po prostu świetne gry. Ba, powiedziałbym opowieści, bo choć trzeba czasem postrzelać, pobiegać czy też polatać, to jesteśmy świadkami bardzo ciekawej opowieści.

Mass Effect to jedna z niewielu gier RPG w których mogłem być taki jak chciałem. Podły, bezwzględny, miły czy wręcz kochający. I choć czułem się odrobinę ograniczony, a do zakończenia pędziłem jak po sznurku, to jakoś mi to nie przeszkadzało. Bawiłem się świetnie.

Nie ma jednak róży bez kolców. Owa zabawa, poznawanie opowieści i zatracenie się w niej nie pozwala mi zasiąść do gry drugi raz. Być może to wina słabszej drugiej części, którą właśnie ukończyłem, a być może przesycenie klimatem. Nie wiem. Nie czuję potrzeby grania drugi raz, mimo iż kilka wyborów bym zmienił. Możliwe też, że nie mam dla kogo przejść gry drugi raz? Ash nie ma, Garrus nie jest tym samym osobnikiem co w pierwszej części Mass Effect. Wraxa nie ma. No i te wpadki z kilkoma faktami. W moim zakończeniu gry Wraxa nie zabiłem, a tutaj mi usilnie wmawiano, że tak było. Czy to efekt wskrzeszenia?

Sama historia opowiedziana w drugiej części też nie porywa. Mam dziwne wrażenie, że to tylko taki wstęp do trójki. I oby tak było, bo o ile część pierwsza była bardzo dobra, tak druga jest już co najmniej 10 miejsc niżej na mojej liście TOP10 od powiedzmy Neverwinter Nights, zaś Fallout 2 nadal niepokonany.

Młodszy wpis Starszy wpis